ostatnio często się nad tym zastanawiam- nasza kultura oduczyła nas stawiania poprzeczek samemu sobie, samodyscypliny, wymagania od siebie, a także pogłębionej refleksji nad własnymi celami, dążeniami i poglądami. Mamy chcieć więcej, ulegać swoim zachciankom, nie myśleć o konsekwencjach i być beztroskimi konsumentami. Czy ma sens wyrzekania się części z dóbr tak ogólnie dostępnych, które jednak gdzieś w głębi budzą moralny opór, jak kosmetyki (testowane na zwierzętach), jak egzotyczne produkty (będące owocem niewolniczej pracy gdzieś w krajach 3 świata), jak chemicznych produktów (zatruwających środowisko)? Czy ma sens opór przeciw wielkim koncernom, których jedynym motorem działania jest bóg-zysk? Wyniszczającym gdzieś daleko całe połacie lasów tropikalnych, lecz w naszej szerokości objawiających się w formie sterylnych i estetycznych restauracji i sklepów? czy ma sens ćwiczenie swojej woli i wyrabianie w sobie dyscypliny? czy jest cel w tym, że np zdecyduję, że zjem czekoladę za dwie godziny, choć mam na nią ochotę, a wiem, że w każdym chwili mogę mieć jej więcej? Czy nie lepiej ulec swoim zachciankom? Czy kształtowanie siebie to tylko zwietrzały pomysł z początku XX w.? Jak to jest z ascezą i dyscypliną? lepsza jest auto-tresura czy beztroskie pobłażanie sobie?
|